Strona główna

piątek, 26 sierpnia 2016

Jastrzębie - Rozdział 34.



Kiedy Adam wypakował nas i się pożegnał, matka puściła Marcina i poszła zamknąć bramę. Oczywiście Bąbel poszedł za nią jak kot...

Nie podobało mi się to, ale przestałam myśleć o sobie. Chciałam, żeby dobrze się czuł, a tu było tyle miejsca, ogród... sad... huśtawka...

Dopiero po chwili, gdy spojrzałam na dom, zauważyłam na dachu dwa zamontowane okna...

– Co zrobiłaś ze strychem? – zapytałam zaskoczona.

– Chodź, to sama zobaczysz – odpowiedziała tajemniczo, chwytając za torbę Marcina.

Wzięłam plecak i poszliśmy na podwórko. W mieszkaniu obok, gdzie była kiedyś biblioteka dostrzegłam puste okna bez firanek.

– A z nimi, co się stało? – Wskazałam na nie ręką.

– Babcia zmarła, dwa lata temu, nie mówiłam ci? A dziadka wzięli do domu starców, gdzie po kilku miesiącach poszedł w jej ślady.

– A biblioteka?

– Bibliotekę przeniesiono do świetlicy. Cała połowa stoi pusta od dłuższego czasu – wyjaśniła, stawiając torbę przy nodze.

Schody, na których przesiadywałam w dzieciństwie, a nawet samo podwórko wydawały się teraz takie małe po tylu latach. W oddali za ogrodzeniem niemal pod samym lasem pasły się konie...

– A te konie, to czyje?

– Jacka...

„Co kurwa?" – otworzyłam buzię ze zdziwienia.

– A kto się nimi zajmuje? Ty?

– Zwariowałaś? – Zareagowała energicznie. Swojego mam wystarczająco do ogarniania, a jemu pomaga taki jeden wojskowy, co się tu ożenił. Ma drugie stado i nawet dwa kucyki – odpowiedziała wesoło. – Kucyki, widziałeś kiedyś kucyki? – Matka zwróciła się do Bąbla, po czym wzięła go ponownie na ręce i wskazała ręką na konie.

Dom wyglądał lepiej, niż go zapamiętałam. Był odmalowany, weranda przebudowana, a w miejscu, gdzie kiedyś stała komórka, został tylko gruby, pociągnięty ciemnym olejem słup obwieszony pelargoniami. W stodole ktoś wymienił wrota i wstawił małe plastikowe okna gospodarcze.

Za płotem znajdował się ten sam kurnik z czerwonej cegły, a w ogrodzonym siatką wybiegu, grzebały się kury i dreptały kaczki. Ogród warzywny nie był tak duży, jak ten z kwiatami.

„No kto by pomyślał, że matka, która kiedyś miała dwie lewe ręce, będzie tak gospodarzyć..." – zamyśliłam się.

– Nie stój tak, tylko właź do środka. Zanim was ulokuję, odgrzeję barszczu... – odezwała się i z Bąblem na rękach ruszyła przodem.

Zgarnęłam torbę i z językiem na wierzchu, poszłam za nią.

Zostawiłam bagaże na werandzie i skierowałam się do kuchni. Wewnątrz słodko pachniało śliwkami z cynamonem i warzywami. Marcin od razu wlazł pod duży biały stół i zaczął kierować swoją niebieską „bombą".

– A ty... naprawdę z tym młodym się prowadzasz, czy to tylko takie, wiesz... – Odwróciła się od kuchni i zerknęła na mnie, nie przestając mieszać w garnku.

– Dlaczego cię to interesuje?

– Interesuje, bo to syn Adama i to chyba nie jakaś tajemnica, co...? – skwitowała.

– Ty miałaś i pewnie nadal masz przede mną wiele tajemnic. – Odbiłam piłeczkę.

– Wiesz, że Adam o mało zawału nie dostał? Myślał, że ty z Jackiem...

– Proszę, cię. – Przerwałam jej. – Nie zaczynaj, bo nie mam nic wspólnego z tym psycholem – dodałam z naciskiem, rozglądając się po kuchni.


Białe, czyste meble z mlecznymi szybkami, zmywarka, kwiaty, śliwki w słoikach, zielone rolety w oknach, czarnobiałe płytki na podłodze...

– A ja ci powiem, że chciałabym mieć takiego syna. On to taki obrotny jest i ma smykałkę do interesu, a ten młody... to powinien jeszcze się uczyć, ale trzeba przyznać, że będzie z niego kawał przystojniaka... – stwierdziła nieco lubieżnie, na co skrzywiłam się, nie wierząc własnym uszom.

– Dziu...la... dziula... – odezwał się wreszcie Bąbel i wyjechał spod stołu, kierując zabawką wyłącznie po białych płytkach.

– D z i u r a – poprawiła go Maryśka, po czym wyłączyła gaz i wyjęła z górnej szafki dwie białe miseczki.

– Dziula... – mamrotał dalej po swojemu.

– Chodź, nalej zupy, chcę coś sprawdzić... – poleciła i zgarnęła Marcina z podłogi, a potem usiadła z nim przy stole.

Rozlałam zupę do miseczek, chwyciłam łyżki i jedną bułkę z koszyka.

– Widzisz? Rosną mu ząbki, dlatego sepleni – powiedziała, grzebiąc mu palcem w ustach. – Ten jeden, to nawet krzywo mu się wyżyna, trzeba z nim iść do ortodonty – dodała poważnie, na co Bąbel się wykrzywił i przy okazji ją znowu obślinił.

– Daj go, sama go nakarmię... Nie wiem, gdzie trzeba z nim iść, ale chcą go oddać do przedszkola, więc pewnie się tym zajmą – podsumowałam, sadzając go na kolanach.

– Jakoś nie jesteś zbyt zadowolona. – Zauważyła, przyglądając się nam.

– Bo to normalne przedszkole. Będzie między normalnymi dziećmi, będzie się odróżniał, rozumiesz?

– To chyba dobrze, nie? Chciałaś go zamknąć u czubków? – parsknęła.

– Ej, siedź ładnie i nie wierć się, bo...

Chlap! Niebieskie gówno, omal nie wylądowało w misce, a Bąbel zaczął jęczeć jak opętany.

– No proszę cię... Zostaw to na chwilę i zjedz trochę...

– Może nie lubi barszczu? Mam placek ze śliwkami... – poderwała się z krzesła i zanurkowała do piekarnika. – Mogę też zrobić kanapki, jak chcesz...

– Nie trzeba, ma jeść to, co wszyscy. W domu dziecka nikt mu nie nadskakuje i tu też nie będzie marudził... – oznajmiłam, po czym wyrwałam mu zabawkę i ponownie podsunęłam łyżkę pod nos. – Jedz, bo nie będzie zabawy... – ostrzegłam i momentalnie otrzymałam kopniaka w nogę...

– Proszę... – Matka postawiła na stole talerz z pokrojonym w kostkę śliwkowym plackiem.

Na widok grubej kruszonki o mało nie połknęłam własnego języka.

– Widzisz... co babcia przyniosła? Zjedz trochę zupki, to dostaniesz ciasto – przemówiłam łagodnie, pakując mu łyżkę do ust. 


Przełknął, ale nadal kręcił nosem i chwycił z powrotem samochodzik.

Po chwili zamachnął się i trafił mnie nim w policzek...

– Chole...! – Weź, go, bo zaraz zwariuję... – Skrzywiłam się z bólu.

– Nie gorączkuj się tak, może nie jest głodny...

– To niech coś wreszcie powie, na litość boską! – wrzasnęłam i podniosłam się z krzesła, gdy tylko mały buntownik zniknął z moich kolan.

– Ciesz się, że nie wrzeszczy, jak ty – wypaliła Maryśka, czym jeszcze bardziej mnie wkurzyła.

– Gdzie będziemy spali? – Zbyłam ją, pocierając pulsujący policzek.

– Na górze. Muszę tylko pościel uszykować.

– Ekstra. – Obróciłam się na pięcie i wyszłam.

Najpierw poszłam sprawdzić, jak to wszystko wyglądało. Nie wiedziałam jeszcze, czy tu zostaniemy. Poza tym Bąbel mnie wykończył i byłam wściekła, że słuchał matki, a mnie totalnie olewał.

Na widok jasnego pokoiku wyłożonego boazerią, nieco się uspokoiłam. Pachniało drewnem i widać było, że nikt tu nie mieszkał. Byłam ciekawa, czyj to był pomysł, jej czy Adama i kto w ogóle wykonał tę robotę. Na wprost okien stała duża rozkładana kanapa, jeden fotel typu finka, a w rogu, przykryty białą serwetą dzierganą na szydełku...

„No tak, ta wiedźma nie byłaby sobą, gdyby nie przemyciła czegoś, co by nie ubodło mnie do żywego" – zacisnęłam szczękę.

Stara obudowa po telewizorze bez dna, którą pamiętałam z dzieciństwa, była naprawdę paskudnym żartem z jej strony. Gdy byłam chora albo smutna, Wiktoria robiła „skarpetkowy" teatrzyk i „przedstawiała" w nim naszych sąsiadów. Czasami kładła jedną skarpetkę na drugiej i opowiadała świńskie dowcipy...

Podeszłam do okna i spojrzałam na sad. Przynajmniej jedno matka zrobiła porządnie. Nie wstawiła okien od strony podwórza, skąd rozchodził się widok na łąkę, las i miejsce, w którym kiedyś stała komórka...

...

– Zobacz, jak mały bobas... Zasnął i nawet nie drgnie. – Podniecała się matka.

– Dlaczego... nas tu chciałaś? – Spojrzałam na nią z boku.

– Już ci mówiłam, nie walcz ze mną – odparła cicho. – Zostawmy go, niech pośpi tutaj, potem się rozpakujesz na górze. Wracajmy do kuchni, dla ciebie też coś mam...

Wyszłam z pokoju, a matka po drodze zasunęła do połowy rolety.

– Nie będę cię tu trzymała na siłę... – Westchnęła, po czym odpięła górę od spodni i spuściła po „chłopsku" szelki. – Jeśli jutro zdecydujesz, że ci się tu nie podoba, to Adam odwiezie cię z powrotem. Nie rób ze mnie potwora, bo mnie też nie było lekko... – Rzuciła mi znaczące spojrzenie, a następnie wyciągnęła z górnej szafki dwie szklanki, a z dolnej dużą ciemną butelkę.

– Nie było ci lekko? Mnie było lżej, to chcesz powiedzieć?

– Jak zwykle, nic nie rozumiesz i wszystko mierzysz jedną miarą.

Zachowywała się nadzwyczaj cicho. Mówiła cicho, nawet szklanki i butelkę postawiła na stole, jakby te były z papieru. Następnie usiadła na krześle naprzeciw mnie i ostrożnie rozlała wino. W powietrzu uniósł się owocowy lekko korzenny zapach.

– Co to za alkohol? – zapytałam, przyglądając się jej podejrzliwie.

– Wino z własnej produkcji. Jeszcze młode, ale takie lubię najbardziej – odpowiedziała, stawiając przede mną wypełnioną do połowy szklankę. – Może tobie też zasmakuje – dodała z lekkim uśmieszkiem.

Spróbowałam i rzeczywiście było niezłe, aczkolwiek trochę za słodkie.

– Wiem, co sobie myślisz. Sądzisz, że rozbiłam Adamowi rodzinę, ale to gówno prawda – zaczęła po chwili.

– A jaka jest prawda? Powiedziałaś mi choć raz prawdę? – Odstawiłam szklankę i zaczęłam drapać paznokciem po wyciętym na niej wzorku.

– Mówiłam tyle, ile trzeba było... – odcięła się i pociągnęła łyk. – Nie pamiętasz niczego, bo nie mogłaś. Nie było cię nawet na świecie.

Parsknęłam, czując, że zapowiada się kolejna szopka, podczas której, moja matka będzie grała rolę jedynej poszkodowanej na ś w i e c i e.

– To Marta chciała się z nim rozwieźć, zanim go w ogóle poznałam. Nadęta hipochondryczka z bogatej rodziny – prychnęła i wychyliła resztę ze szklanki. – Współczuję jej choroby, ale Adamowi współczuję bardziej. To zimna i wyrachowana suka. Wiesz, że to ona doprowadziła do zamknięcia jego hodowli?

Spojrzałam na nią ze zdziwieniem, ponieważ Sebastian, miał o niej zupełnie inne zdanie.

– Miała dosyć wsi, ciągnęło ją do miasta, gdzie miała swojego kochanka, więc nasłała na Adama kontrolę i postawiła na swoim – kontynuowała, napełniając swoją szklankę. – Wyprowadzili się niedługo po tym, jak adoptowali tego najmłodszego... Nie chciałam ci o niczym mówić, bo wiedziałam, że będziesz mnie obwiniała i miałam rację. – Westchnęła, po czym zaczęła grzebać w swoich włosach, poprawiać je i upinać. – Przez cały ten czas szłam w cieniu coraz to nowych kompromisów. Kochaliśmy się, ale nie byliśmy w stanie żyć razem. Nie jest sztuką złapać faceta, wiesz? – Obrzuciła mnie dziwnym spojrzeniem. – Sztuką, moja droga jest utrzymać ten związek mimo trudności. Żyliśmy osobno, ja tu, on tam, ale nadal się spotykaliśmy. Godziłam się na wiele rzeczy, żeby go nie stracić i on robił to samo. Do tej pory godzę się, że postanowił być jej mężem do końca. Dużo jej nie zostało, ale gdybym w tej chwili zażądała, żeby od niej odszedł, zrobiłby to bez wahania.

– Więc dlaczego tego nie zrobiłaś?

– Nie jestem potworem. Nie jestem nią... To kolejny kompromis. Naucz się iść na kompromisy, nie żądaj, słuchaj, a jeśli nie masz wyjścia, to wybierz mniejsze zło, ale nie uciekaj. Każdy popełnia błędy, z których większość można wybaczyć, ale ucieczka... jest najgorszym z nich.

Rozumiałam, do czego piła, ale nie miała racji. Wybaczyłabym jej, że mnie zostawiła, gdyby tylko...

– Mówiłaś, że wyskrobałabyś mnie, gdybyś wiedziała...

– I nie łap za słówka. – Wytknęła na mnie palec. – Ile razy mówiłaś mi w gniewie takie rzeczy, których nie zniosłaby żadna matka? No ile? Czy potem się odcinałam? Dzwoniłam do ciebie, ale to ty zadzierałaś nosa – zrugała mnie.

- Takich rzeczy się nie zapomina, a wybaczyć jeszcze trudniej...

– Daj spokój i zrozum wreszcie. – Podniosła głos. – Kochałam i nadal kocham Adama, jesteś jego córką, więc to chyba normalne, że ciebie też. Czy oddając swojego syna do domu dziecka, przestałaś go kochać? Nie, prawda? Ja miałam wiele powodów, żeby to zrobić i przyznaję, że przez jakiś czas ukrywałam przed wszystkimi ten fakt, nawet przed nim. Musiałam, ta baba...

– Ta baba była i jest jego żoną, mają dzieci. Chyba jej nie gwałcił co? Musieli też się kochać...

– To było dawno temu, cały czas ci tłumaczę... A ja chciałam mieć z nim dziecko. To było świadome, chociaż nie byłam pewna, czy on tego chciał, rozumiesz Roska?

– Nie mów tak do mnie...

– Chciałam cię mieć, ale byłam jak ta samotna brzoza... Uginałam się i to naprawdę cud, że jeszcze nie mam garbu, ale nikt mnie nie złamał, nawet ona...

„No i zaczęło się...".

– Nic nie poradzę, że sama zaliczyłaś wpadkę, być może dlatego tego nie pojmujesz...

Głośne pukanie do drzwi przerwało jej tłumaczenia i być może nawet kłótnię.

– To pewnie dzieciaki... – mruknęła, po czym podniosła się i wyszła z kuchni.

„Dzieciaki...?".

Wychyliłam resztę wina i nalałam sobie drugą szklankę.

– Wiedziałam, że niepotrzebnie zamykałam bramę... – Zaśmiała się, po czym usłyszałam przez uchylone drzwi jakiś łoskot. – Ostrożnie, nie obdrapcie ścian, bo niedawno było malowanie...

Najpierw ujrzałam fragment wjeżdżającego po schodach tapicerowanego mebla i czyjeś nogi wskakujące do góry. Następnie mignęła mi głowa w ciemnej chustce i napięte, opalone ramiona... Ręce chwyciły za brzeg fotela, uniosły do góry, a następnie zaczęły powoli wciągać...

Matka próbowała pomóc, trzymając się środka jak rzep, ale z tyłu pojawił się Młody, który pchnął amerykankę z całej siły, aż matka odskoczyła na bok.

– Nie ma to, jak być młodym i silnym... – wtrąciła z podziwem, na co mnie zemdliło.

Kiedy weszli na górę, po cichu wstałam od stołu i wymknęłam się do łazienki.


 „Dobry Je zu, po co to wszystko...?" – przelękłam się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz