wtorek, 9 sierpnia 2016
Jastrzębie - Rozdział 12.
Przez całą podróż wyświetlała mi się przed oczami ta para. Nie trzymali się za ręce, ale sam fakt, że po raz pierwszy widziałam go z dziewczyną, był dla mnie jak strzał między oczy. Oczywiście nie miałam do niego wielkiego żalu. Swój gniew mogłam wyładować wyłącznie na sobie, jak zwykle zresztą.
Trzęsłam się na siedzeniu i byłam w totalnej rozsypce. Musiałam wziąć się w garść i wyglądać jak człowiek, więc zanim dotarłam do Domu dziecka, posiedziałam chwilę w okolicznym parku.
Moje wcześniejsze przypuszczenia się potwierdziły. Matka odpisała wcześniej niż sądziłam, ale oczywiście nie miała zamiaru dodawać mi otuchy, tylko wbiła mi szpilę okropnym SMS-em.
Tylko niech nie zagada cię na śmierć. Wiesz, jakie są dzieciaki w tym wieku. Gadają i gadają, czasem ich zrozumieć nie można.
„Stara wredna wiedźma".
...
Placówka była dwupiętrowym budynkiem z dużym oszklonym tarasem na samej górze. Znajdowało się tam ogromne akwarium, dużo egzotycznych rośli poustawianych między plecionymi meblami z rattanu i z tego, co się dowiedziałam, organizowano tam imprezy urodzinowe dla dzieci, a także te dla dyrekcji i grona wychowawczego.
Pan Jerzy, dyrektor placówki, spodziewał się mojej wizyty i czekał już na mnie w swoim gabinecie.
– Marcin robi postępy – stwierdził z powagą, uśmiechając się tajemniczo. – Ma co prawda sporo do nadrobienia, ale uwierz mi, że pracujemy nad nim i wyciągniemy go z tego. Jest duża szansa, że wyślemy go do normalnego przedszkola i to tylko kwestia czasu, jak mówi nasza psycholog.
– Do normalnego? On przecież tam się zagubi, a co z innymi dziećmi? Będą się z niego śmiały i jeszcze bardziej zamknie się w sobie. – Zareagowałam z niepokojem.
– Da sobie radę. Widzisz... – Westchnął i spojrzał na mnie uważnie. – Problem nie tkwi w tym, że Marcin ma trudności z przyswajaniem wiedzy. On nie jest upośledzony, w takim sensie jak myślisz. Jego problemem jest to, że on wszystko kumuluje w sobie i nie okazuje emocji. I odnośnie do twojego wcześniejszego pytania, to tak, twój syn wie, że jesteś jego mamą. Potrzebuje tylko do tego więcej czasu niż inni. To żmudny proces wymagający cierpliwości, ale na tym etapie postanowiliśmy zrobić kolejny krok. Za rok dołączy z innymi dziećmi do przedszkola...
Nie wiedziałam, czy chciał mnie tylko pocieszyć, ale informacja o tym, że Bąbel mnie „widzi", wzruszyła mnie i tama pękła.
– Różo... – Dyrektor wypuścił głośno powietrze. – Nie możesz okazywać przy nim takiej słabości. Masz być silna. Marcin to wszystko rejestruje i nie pomagasz mu, pokazując się zapłakana przy każdej okazji. O... – Spojrzał na zegarek. – O czternastej zapraszam na stołówkę na obiad, a o czternastej trzydzieści przychodzi pani Lucyna. Jeśli nie spieszysz się nigdzie, to możesz zaczekać i sama z nią porozmawiać.
– Dziękuję. – Pociągnęłam nosem i wyciągnęłam dwie chusteczki ze stojącego na jego biurku pudełka.
– A teraz pędź do niego. Pani Wiesia jest z maluchami na placu zabaw.
...
Przez pierwsze kilka minut po przywitaniu obserwowałam Marcina w skupieniu. Był jak nakręcana lalka. Miałam wrażenie, że wcale mnie nie rozpoznawał, ale chciałam wierzyć w to, o czym zapewniał mnie dyrektor. Urósł i stracił trochę na wadze. Jego policzki nie były już takie pucołowate, a z ust nie sączyła się ślina. Zauważyłam to od razu i chyba powinnam uznać za coś całkiem normalnego, jeśli nie widzi się kogoś codziennie, ale to było moje dziecko i bardzo żałowałam, że tyle rzeczy z nim związanych mi umknęło i co najgorsze nadal będzie umykać. Mój śliczny zielonooki aniołek z „ptasim" dzióbkiem, małymi uszkami i piegami na zadartym nosku...
„Mama za dużo ostatnio myślała o innym aniołku, ale koniec z tym!".
Moja matka, z pewnością nie lubiła go, bo był podobny do mnie. Po Wiktorze miał tylko wyższe czoło i brodę z maleńkim dołeczkiem.
„Ale urosły ci włosy". „Ale macie ładny plac zabaw". „Ale masz ładny samochód". Gadałam i tylko ja gadałam. Nie chciałam męczyć go pytaniami, wolałam zacząć od pochwał.
Kątem oka zerknęłam na wychowawczynię, siedzącą na ławce, która czytała książkę, a potem na obsypujące się piaskiem dzieci w piaskownicy. Jedno z nich, a właściwie dziewczynka ze śmieszną krótką kitką na czubku głowy, siedziała nieruchomo w oddaleniu od reszty i zaciekawionym wzrokiem spoglądała w naszą stronę. Uśmiechnęłam się do niej i pomachałam, na co zawstydziła się słodko, ukazując niekompletne uzębienie.
– Ja... Ja... – odezwał się w końcu Marcin.
– Tak, ty Bąbelku. – Pochyliłam się i zanurzyłam rękę w jego bujnych ciemnych włosach.
– Ja... Ja...ceek – wymamrotał i kiedy to usłyszałam, zgryzłam migdał z Rafalello, który leniwie ssałam od kilku minut.
– C...co poedziałeś? – zasepleniłam z miazgą na języku. – Powtórz, to imię – poprosiłam skołowana.
– Ja...cek – powtórzył, ale nie patrzył na mnie, tylko kierował autkiem, które zaczęło dziwnie migać w jego rączce, niczym jakaś bomba.
Początkowo uznałam to za zwykłą zbieżność imion. Dziwnie się poczułam, słysząc jak je wypowiadał, zwłaszcza że w ogóle mało mówił.
– Ja... – Przesunął autko do przodu. – ...cek. – Cofnął je dokładnie w to samo miejsce.
– Proszę... – Odłamałam kolejną kostkę czekolady, włożyłam mu do ust i szybko zabrałam zabawkę.
Marcin stękał niezadowolony, mlaskając językiem, ale po chwili razem ze mną zaczął przyglądać się z zainteresowaniem migającemu na dachu niebieskiemu światełku.
Samochodzik wyglądał na kolekcjonerski i zupełnie nie przypominał typowych zabawek dla chłopców. To naprawdę cud, że w rękach mojego syna był jeszcze w jednym kawałku.
Na odwrocie zauważyłam wybity numer seryjny i napis: made in USA. Kiedy postawiłam go z powrotem na ławce, a potem złapałam za migające światełko, małe niebieskie gówno zaczęło wyć, na co mój syn automatycznie zareagował i zabrał go z ławki, a następnie szybko uciszył.
Zerknęłam skołowana na pogrążoną w lekturze wychowawczynię, która nawet nie zwracała na nic uwagi. Za to mała blondyneczka klasnęła w rączki i otworzyła szeroko buzię, ni to w uśmiechu ni to w niemym okrzyku. Do mnie natomiast jeszcze nie docierała cała ta sytuacja, w dodatku jak na złość odezwał się mój telefon...
– Babcia dzwoni – mruknęłam pod nosem dla wyjaśnienia i odrzuciłam połączenie.
– Pciaaa – powtórzył po swojemu Marcin, powracając do kierowania autkiem.
Starałam się zapamiętać jego głos i zaczynałam żałować, że nie miałam na czym go nagrać. Puściłabym go „Pci", może wówczas coś by w końcu się poruszyło w jej oziębłym sercu.
– Ba...pcia – powiedział, po czym wypluł czekoladową ślinę prosto przez szparę w drewnianej ławce.
– Ej, nie rób tak, to brzydkie. Dziewczyny patrzą... – upomniałam go konspiracyjnie.
– Bapcia... – Podniósł autko jak samolot i udawał, że ten lata.
Przewróciłam oczami, po czym wzięłam go na ręce.
– Chodź, pójdziemy do koleżanki...
Przynajmniej wiedziałam, co mu kupić następnym razem.
...
W autobusie byłam tak nabuzowana, że nawet nie wiedziałam, na czym miałam skupić myśli. Nie udało mi się porozmawiać z panią psycholog, ponieważ się nie pojawiła, a ja nie mogłam dłużej czekać. Nie stać mnie było na nocowanie w mieście. W dodatku ten J a c e k. Co to miało być do cholery? Miałam pretensje do dyrektora, że pozwolił zbliżać się obcym osobom z zewnątrz do mojego dziecka i przyjmować mu od nich prezenty. Jako dyrektor placówki mógł mnie, chociaż o tym powiadomić. Coś mi się tu bardzo nie zgadzało.
„Znajomy rodziny!" – dobre sobie, omal nie krzyknęłam na głos.
Czułam, jak ogarniał mnie totalny wkurw. Kiedy autobus zatrzymał się przed zakorkowanym przejazdem kolejowym, wypity wcześniej zimny napój jak na złość zaczął katować mój pęcherz i chciało mi się wyć. Gdy w końcu ruszyliśmy i przejechaliśmy przez tory, zacisnęłam nogi i kurczowo chwyciłam się przedniego siedzenia i tak siedziałam prawie do końca.
„Serio, to naprawdę żałosna sytuacja" – dręczyłam się w myślach.
Spojrzałam na zegar nad kierowcą i odliczałam minuty, a potem nawet pieprzone sekundy do wysiadki.
Po prawie trzydziestu minutach dojechaliśmy z lekkim opóźnieniem. Nie patrząc nawet na pasażerów, przepchałam się do wyjścia, gratulując sobie w duchu wytrzymałości.
...
Wieczór zapowiadał się chłodno, ale dwa piwa w pizzerii wystarczająco zdążyły mnie „rozgrzać". Wiedziałam, że za chwilę popełnię kolejny błąd, ale taka już była moja „uroda". Chwyciłam torebkę i wyszłam, ale zamiast do domu skierowałam się na przystanek.
„Nie przesadzasz?" „A co, jeśli spotkasz Młodego?"
– W dupie to mam – mruknęłam pod nosem.
...
Ta sama wypasiona willa i ja. Tyle że w tej chwili nie robiła już na mnie takiego „piorunującego" wrażenia. Zacisnęłam pięści i popychana złością, podrałowałam na obcasach przez wybrukowany podjazd, czując się na nim trochę jak „wstawiona" modelka na emeryturze. Szybko weszłam na schody i cała spięta zadzwoniłam do drzwi.
Natychmiast usłyszałam ujadającego za nimi zwierzaka, ale tym razem stałam twardo i czekałam. Po chwili drzwi uchyliły się i kogo widzę? Na moje szczęście, właściwą osobę.
– W czym mogę pomóc? – zapytał, jakby nigdy nic, lustrując mnie od góry do dołu.
– No właśnie... – zaczęłam zdawkowo, ledwo panując nad emocjami. – Właśnie wracam od mojego syna i wiesz co, J a...c e k? – oznajmiłam drżącym głosem, a po chwili zaczęłam drżeć również na ciele. – Rozmawiałam z dyrektorem i... – Dyszałam coraz głośniej. – Powiesz mi do cholery, co z ciebie za przyjaciel rodziny!!!??? – Nie wytrzymałam i wydarłam się na całe gardło, zamykając oczy i potrząsając głową.
Otworzyłam je po chwili, kiedy nie usłyszałam reakcji. Na kamiennej twarzy Jacka, nie zauważyłam żadnych emocji. Założył tylko ręce na piersi i patrzył na mnie jak na wariatkę.
– Słucham, wytłumaczysz mi to? – kontynuowałam głośno, ale już bez krzyku, ale on nadal tylko patrzył tym swoim lodowatym wzrokiem.
Noga bezwiednie zaczęła mi podrygiwać, a obcas wybijał nierówny rytm. Nagle coś wreszcie ruszyło. Oczy miał wciąż te same jak u psychopaty, ale kąciki jego ust lekko drgnęły w rozbawieniu, a zaraz za nimi ramiona. Oczywiście nie takiej reakcji się spodziewałam.
– Może wejdziesz? – Wykonał nieznaczny ruch głową w kierunku korytarza i rozbawienie z jego twarzy momentalnie zniknęło, jakby niepostrzeżenie zmienił maskę.
Zamrugałam ze zdziwieniem na widok tego talentu i nowa fala zdenerwowania zalała mnie ponownie.
– Ochujałeś? Nie przyszłam tu na pogaduszki, masz mi zaraz...
– Wejdź, wyjaśnię ci w środku – przerwał mi, łapiąc za ramię, a potem wciągnął do środka i rzucił ostrą komendę: „Zostaw!".
Po drugiej stronie przywitał mnie z wywalonym jęzorem stojący w bojowej pozycji czarny doberman, na którego widok nagle zamarłam i zapomniałam języka w ustach. Do zdenerwowania błyskawicznie dołączyła panika i wszystko na raz pomieszało mi w głowie. Czekałam tylko, aż padnie komenda: „Bierz ją!".
– Wchodź dalej, nic ci nie zrobi – zapewnił mnie lodowatym głosem, który wcale mnie nie przekonał.
– Ja... Chcę tylko wiedzieć, co jest grane... – mruknęłam cichutko.
– Nie będziemy rozmawiać w korytarzu. Nogi cię nie bolą? – Zerknął na moje buty i gestem ręki zaprosił dalej.
To podziałało i zrobiłam pierwszy niepewny krok, po którym Jacek chwycił swojego pupila za kolczatkę i wepchnął go do sąsiedniego pokoju. Niezadowolony z tej sytuacji pies, zaczął piszczeć i drapać do drzwi. Szybko je ominęłam i weszłam do tego samego salonu z jasną „królową" sof w jego centrum.
– Chcesz coś do picia? – zagaił bezbarwnie.
Milczałam jak zaklęta, nadal nie wiedząc, po cholerę tu wlazłam.
– Mamy p i w o, w ó d k ę, w h i s k y, w i n o...
– Nie chcę – burknęłam, słysząc sarkazm w jego głosie i usiadłam na sofie.
Po mojej odmowie usiadł obok, rozkładając ramiona na oparciu. Był na boso i zalatywało od niego warsztatem.
– Więc... tak... – Wypuścił głośno powietrze. – Od czego tu zacząć? Może najpierw od dnia, w którym Emil cię zatrudnił – oznajmił, na co spojrzałam na niego zaskoczona, a następnie zsunęłam z obolałych stóp buty i podwinęłam nogi na kanapie.
– To znaczy? Co to ma z tym wspólnego? – zapytałam, odwracając się bokiem w jego stronę.
– Raz, nie masz odpowiedniego wykształcenia, dwa, ani doświadczenia – wypalił bez ogródek. – Nie zastanawiałaś się, dlaczego to akurat ciebie przyjęto?
– Skierowano mnie z urzędu pracy... – Zawiesiłam głos, nie wiedząc, do czego zmierzał.
– Właśnie. Na polecenie mojego ojca, który niestety nie może ci tego w tej chwili wytłumaczyć, ponieważ jest na wyjeździe. Nie powinienem o tym z tobą rozmawiać, ale zapytałaś o Marcina... – Zamyślił się, odchylając do tyłu głowę. – Byłem tam tylko raz. Ojciec mnie poprosił i myślę, że to nie mnie powinnaś o to pytać, tylko jego i swoją matkę. Nie jestem w to do końca wtajemniczony i prawdę mówiąc, mnie też to bardzo irytuje. Postaw się na moim miejscu... – dokończył tajemniczo.
„Ups".
– Chwila... Co znowu wymło...dziła moja matka? – czknęłam, w porę zatykając ręką buzię.
– Jak mówiłem, to z nimi powinnaś porozmawiać.
– Sugerujesz, że moja matka i twój ojciec, mają coś ze sobą wspólnego? Że oni razem...? – wyplułam, nie mogąc pozbierać myśli.
– Nic nie sugeruję – uciął.
– A wasza matka?
– Ona o niczym nie wie i...
– Wiem, że wyprowadzacie się z Sebastianem do Krzynki – weszłam mu w słowo. – Tam wciąż mieszka moja, czy to zbieg okoliczności?
– Serio? – Ściągnął brwi i wydawał się zaskoczony. – Nic o tym nie wiem – dodał szybko.
„Taaa, jasne, sam się bujaj" – ugryzłam się w język, po czym schyliłam i włożyłam z powrotem buty, mając już dość tej rozmowy. „Niech no tylko dorwę matkę..." – zacisnęłam zęby.
– Nie jesteś ciekawa, co z moim bratem? – wypalił ni z tego, ni z owego.
– Bardzo śmieszne – skwitowałam i przełożyłam na ukos przez ramię torebkę. – Wychodzę i dziękuję za informację...
– Zamknęli go w garażu. – Usłyszałam za plecami.
– No i? Widziałam go dzisiaj z koleżanką i miał się dobrze – wyparowałam i chciałam już podejść do drzwi, ale nogi stanęły w miejscu, jakby wypuściły korzenie.
– Nie mógł do ciebie zadzwonić, bo zabrali mu komórkę – wytłumaczył.
– Ale twoja była w porządku. Mogłeś mnie powiadomić, nie musiałabym błądzić po lasach i robić z siebie idiotki – wyznałam z żalem.
– Na pewno nie chcesz się napić? – zadrwił ponownie, zmieniając temat.
– Spadaj i dajcie mi wszyscy spokój!
Podbiegłam do drzwi, szarpnęłam za klamkę i kilka oddechów później, stałam już na ulicy przy sąsiednim domu. Nogi się pode mną ugięły, więc kucnęłam pod parkanem, zaciskając ręce na brzegach sukienki. Nie wiedziałam, czy Młody był w domu, ale prawdę mówiąc, niewiele mnie to już obchodziło.
„Okłamuj się dalej, stara du...".
Zza ogrodzenia obok usłyszałam mruczenie odpalonego motoru. Po chwili Jacek wyjechał wolno z fasonem na ulicę i zatrzymał się koło mnie. Nadal był niechlujny, w dodatku nawet nie zasznurował butów.
– Wsiadaj, podwiozę cię do domu.
...
– Więc to ty podrzuciłeś tę kartkę?
– Hmmm...
– Po co?
– Żebyś myślała, że to on. Nie chciałem, żebyś nadal się z nim spotykała, bo to przez ciebie władował się w ten głupi spór o wyścig – wypalił bez ogródek.
Spojrzałam na niego ze zdziwieniem i oparłam się o ścianę. W sumie wcale mu się nie dziwiłam, w dodatku jeszcze wypłynęła sprawa z jego ojcem i moją stukniętą matką.
– Rozumiem, a co z samochodem?
– Jest na warsztacie i powoli dobieram się do tych cwaniaków z osiedla.
Czułam się nieswojo, podczas tej rozmowy. Powoli docierało do mnie, że ten facet o naturze, która zakrawała mi na psychopatę, naprawdę szczerze mnie nie lubił i w dodatku dziwnie to okazywał. Raz był uprzejmy, a z kolei innym razem, z nieskrywaną satysfakcją wbijał mi szpilę. Z drugiej strony zastanawiałam się, dlaczego mimo to odwiedził mojego Marcina. Mógł przecież odmówić albo się czymś wykręcić...
– Zbieram się. – Nałożył kask, a drugi wsunął na ramię, po czym odpalił motor i odjechał bez „do widzenia" ani „pocałuj w dupę". Tyle. Stałam tak jeszcze przez chwilę skołowana, dopóki nie skręcił za światłami.
W sumie to powinnam podziękować staremu Jastrzębiowi za wstawienie się za mną. Zrobiłabym to bez wahania, gdybyśmy byli jakąś rodziną albo przynajmniej znajomymi, a tak? Coraz bardziej nurtowało mnie, dlaczego to dla mnie zrobił i niestety, ale w związku z tym, musiałam „napocząć" swoją matkę. Oczywiście co do reszty, to w dupie miałam fakt, że Jacek był nadgorliwym bratem i mnie nie lubił. A może tamtego wieczoru myślał, że wcale nie szukałam Sebastiana, tylko na niego czekałam?
Nie chciałem, żebyś nadal się z nim spotykała, bo to przez ciebie władował się w ten głupi spór o wyścig...
Za kogo on się uważał?
Psycho-Palant.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz