Strona główna

piątek, 26 sierpnia 2016

Jastrzębie - Rozdział 33.



Dojechaliśmy planowo, choć w mieście zaskoczył nas spory ruch jak na tę porę. Szybko się okazało, że całemu zamieszaniu winne było wesołe miasteczko, które już z daleka kusiło swoimi atrakcjami.

Gdy tylko przejechaliśmy przez bramę placówki, zauważyłam przed budynkiem grupkę jakichś ludzi, a wśród nich dyrektora. Nie trudno było się domyślić, że byli to obcokrajowcy. Nie tylko po strojach, ale także po kolorze skóry. Jedna z kobiet, była bardzo wysoka i szczupła. Miała ciemną karnację i wianek z kwiatów na głowie. Cudnie.

Zaparkowaliśmy na placu, tuż obok wielkiego autokaru. W sumie były trzy i stały obok siebie. Od razu przypomniałam sobie swój pobyt w domu dziecka i podobną wymianę. Nawet chłopaka, z którym po raz pierwszy się całowałam i zapaliłam papierosa. Żeby było śmieszniej, też był ciemnoskóry i przez jakiś czas, nawet ze sobą korespondowaliśmy...

To były czasy. Przychodził do mnie do pokoju i ze słownikiem w ręku, wymykaliśmy się na strych. Czasem zaczajał się w nocy, kiedy „nocka" robiła obchód w innych grupach i chował się pod moim łóżkiem. Zazdrosne dziewczyny w końcu nakablowały na nas i Aisa dostał zakaz wchodzenia na nasze piętro. W dzień jego wyjazdu płakałam, dławiąc się dymem z jointa, który wdmuchiwał mi do ust... Do dziś pamiętam jego czapkę bejsbolową i skórzane brązowe rękawice ściągane rzemykami, które zostawił mi na pamiątkę. Pamiętam też niewiarygodnie długi paznokieć, jaki miał przy małym palcu.

To była moja pierwsza miłość z miasta Lion.

– Miło mi w końcu pana poznać... – Usłyszałam wesoły głos dyrektora, który wyrwał mnie ze wspomnień.

„W końcu?". „A to, co do cholery miało znaczyć?".

– Mnie również...

– Różo?

– Dzień dobry... – Ocknęłam się i wygrzebałam z samochodu.

– Marcin jest w swoim pokoju, gotowy do drogi – oznajmił znacząco.

Domyśliłam się, że mają ze sobą do pogadania. Zresztą, ja też miałam jeszcze ze starym sporo do omówienia.

– Świetnie. – Rozprostowałam nogi i ruszyłam do tylnego wejścia, po drodze przyglądając się obcokrajowcom.

Wbiegłam na drugie piętro i nie uszło mojej uwadze, że wszędzie panowały pustki, jakby wszystkich gdzieś wymiotło. Pokój, w którym mieszkał Marcin, znajdował się na środku korytarza naprzeciwko bawialni.

Kiedy do niego weszłam, zauważyłam go siedzącego na pustym łóżku bez pościeli z niebieską „bombą" w ręku. Tuż obok siedziała jakaś mulatka z kręconymi sprężynkami na głowie, bawiąca się iPodem.

– Salut! – Uśmiechnęła się na mój widok, ukazując przy tym dość pokaźną przerwę między króliczymi jedynkami.

– Sa...lut – odpowiedziałam niepewnie, aczkolwiek z uśmiechem zaskoczona bielą jej zębów.

Salut. I am... Aisa.

– Cześć Bąbelku... – Usiadłam na brzegu i pocałowałam go w czubek głowy.

Dziewczynka podniosła się, pomachała nam i biegiem czmychnęła z pokoju.

– Mamusia cię zabiera do siebie, fajnie nie? – Mój głos się załamał, ale daleko mi było jeszcze do załączenia syreny.

– Ma...ma – odezwał się niespodziewanie, kopiąc nogą o łóżko.

– Tak, mama cię zabierze i będziemy się świetnie bawić, zobaczysz.

Nic nie mogłam poradzić, że łzy zaczęły mi się cisnąć do oczu. Rozejrzałam się po pokoju i na drugim łóżku zauważyłam dosyć sporą sportową torbę. W okienku na boku włożona była karteczka, na której czerwonymi dużymi literami napisane było: Marcin Kondraciuk P.D.Dz.


Ja nigdy takiej nie miałam. Wstałam, po czym wyciągnęłam karteczkę i wsunęłam ją do tylnej kieszeni jeansów.

– To, co? Uciekamy stąd, nie? – Chwyciłam torbę, która okazała się cięższa, niż myślałam.

Zarzuciłam ją na ramię i wyciągnęłam rękę do Marcina.

– Chodźmy, poznasz kogoś i może nawet go polubisz – zachęciłam.

Marcin zsunął się z łóżka, ale nie podał mi ręki, tylko wyszedł na „prowadzenie". Podążyłam więc za nim, przy okazji odkrywając, że wybrał zupełnie inną drogę. Przeszliśmy do końca korytarza, a potem po schodach drugą klatką, aż do głównego wejścia. Na dole unosiły się zapachy przygotowywanego w kuchni obiadu.

– Hej, Bąbelku... – Podbiegłam do niego i zatrzymałam, gdy maszerował centralnie do bramy, za którą znajdowała się ruchliwa ulica. – Musimy iść do tyłu, bo jedziemy samochodem, wiesz? Dziadek... – zacięłam się. – Chodź, daj mi rękę. – Poprawiłam torbę i dosłownie musiałam pociągnąć go w przeciwną stronę.

– Eeee... – Zaczął stękać, a ja nie miałam już siły.

Zdjęłam torbę z ramienia i udało mi się go zaciągnąć do ławki, której jak na złość musiał się chwycić.

– Posłuchaj... Mama nie ma siły, nie drocz się ze mną, proszę. Pojedziemy do babci... Pamiętasz, jak babcia dzwoniła?

W ogóle na mnie nie patrzył. Czułam się jak idiotka, która porywa własne dziecko. W końcu nie wytrzymałam. Ponownie zarzuciłam balast na ramię i wzięłam go na ręce. Dopiero wówczas się uspokoił i zaczął rozglądać na boki, podczas gdy ja, o mało się nie złamałam pod ciężarem.

– Marcin jedzie... – odezwał się dyrektor, kiedy przytargałam się na plac.

„Tak, a matka zaraz dostanie zawału i też pojedzie, tylko na sygnale" – parsknęłam w myślach.

– Klocek się z niego zrobił – oznajmiłam w żartach zdyszana, stawiając go w końcu na ziemi.

– Pomogę... – Adam wyskoczył do mnie i zabrał torbę.

– Mam pytanie... – Zwróciłam się do dyrektora, kiedy Adam pakował torbę do bagażnika. – Czy mogłabym go zatrzymać na dłużej? W sensie, do końca urlopu? – zapytałam, nerwowo zagryzając wargę.

– A wiesz, że to samo chciałem zaproponować? – Spojrzał na mnie poważnie, opierając rękę na głowie Marcina, który przykleił się do niego. – Myślałem, że masz inne plany, ale jeśli czujesz się na siłach, to nie widzę żadnych przeciwwskazań – dodał, przenosząc wzrok na Adama.

– Moje plany od początku były związanie tylko z nim... – wydukałam.

– To świetnie. Mam nadzieję, że nie będzie żadnych problemów, a gdyby coś było nie tak, to dzwoń. Jestem teraz pod telefonem prawie dwadzieścia godzin na dobę. – Zmrużył oczy i uśmiechnął się. – Więc... nie zatrzymuję was i życzę szerokiej drogi. – Pochylił się i spojrzał na mojego syna. – Bądź grzeczny i baw się dobrze, tak?

Kiedy odszedł i zniknął za parkanem, kucnęłam i wbiłam wzrok w małego buntownika.

– Podejdź tu na chwilkę... – Pokiwałam na niego palcem.

Nie wiedział, czy ma iść za dyrektorem, czy mnie posłuchać. Kręcił głową skołowany w tę i we w tę.

– Proszę... podejdź do mnie, to powiem ci coś fajnego...

Nie miałam zamiaru za nim latać ani go do niczego przymuszać. Postanowiłam rozmawiać z nim jak najwięcej i go w końcu do siebie przekonać.

Kątem oka zobaczyłam Adama, który wynurzył się zza samochodu.

– Marcin? – zawołał, na co mój syn energicznie odwrócił głowę w jego kierunku.

„No super, ja sobie mogę gardło zedrzeć, a ten tylko się odezwie i ma całą uwagę Bąbla" – zacisnęłam zęby.

– Jestem Adam... – Ukucnął przed nim i zaczął przyglądać się z uwagą.

– Powiedz mu, kim jesteś, bo ja nie mam siły. – Podniosłam się na nogi i skierowałam do samochodu.

– ... twoim dziadkiem, ojcem twojej mamy... – Dobiegł mnie, jego chropowaty głos.

Musiałam zapalić, żeby się trochę rozluźnić. Będzie trudno, ale ja też potrafiłam być uparta. Przekonam go do siebie, choćbym miała przyjeżdżać tu co weekend. Postanowiłam. Koniec i kropka.

...

– Zasnął, ale wciąż trzyma samochód Sebastiana... – Zauważył wesoło Adam.

– To od Sebastiana? – Zdziwiłam się, spoglądając w górne lusterko na starego.

– Tak, dostał całą kolekcję od mojego brata. On... mieszka w stanach, wyemigrował dawno temu, ale utrzymujemy kontakt. Moja rodzina jest dosyć liczna... Kto wie, może kiedyś zdążycie poznać resztę... – powiedział niepewnie.

– Matka... nie wie, że przyjedziemy, nie powiedziałeś jej, prawda?

– Nie. Będzie miała niespodziankę – odparł z lekkim uśmiechem. – Wykańczała mnie... ona... zmieniła się – dodał nieco ciszej.

– Tak, wiem. Postarzała się. – Zareagowałam od razu, na co prychnął pod nosem.

– Powinnaś dać jej szansę. Ma temperament, ale to dobra kobieta – oznajmił z niezwykłą czułością.

„No ja się poskładam!". „Marysia-dobra kobieta?" – zadrwiłam w duchu.

– To ona nie dała mi szansy i dobrze o tym wiesz. Nie mam zamiaru wtrącać się do waszego związku, poważnie, nic mi do tego, ale nie pozwolę, żeby miała jakikolwiek wpływ na mojego syna.

– To znaczy?

– To znaczy, że... Wybacz, ale jej nastawienie wcale się nie zmieniło. Ostatnio nazwała go „ułemniakiem", według ciebie tak powinna odnosić się do wnuka? Poza tym nie rozumiem tego nagłego zainteresowania. Całe życie miała gdzieś mnie i Marcina również. Będzie się musiała naprawdę postarać, jeśli zechce go widywać – wypaliłam bez ogródek.

– Ona chce widywać was oboje... nie tylko jego. – Westchnął ciężko.

– Tak, jasne. – Wywróciłam oczami. – Sam ostatnio słyszałeś i widziałeś, jak to wygląda. Chyba tylko po to, żeby móc mnie dalej obwiniać. Jestem dla niej idealnym celem, bo przypominam jej o tragedii... – zacięłam się. – Zresztą, tak samo, jak ona przypomina mnie... – dodałam.

Znowu milczeliśmy. Od czasu do czasu odwracałam się i sprawdzałam, czy Marcin nadal śpi. Zachodziłam w głowę, jak to możliwe, że wciąż trzymał w ręku zabawkę i jej nie wypuścił.

...
Krzynka.

Gdy zjechaliśmy z asfaltu na bruk, Bąbel przebudził się i ziewnął, pukając nogami o siedzenie. Odpięłam pas i przysunęłam się do niego niczym kwoka chroniąca swoje pisklę. Na widok znajomych domów i oddalonego za wsią lasu, wzdrygnęłam się.

– Tutaj... – odezwał się Adam i zatrzymał na chwilę. – Tą drogą w górę, jedzie się do mojego dawnego domu. – Wskazał na wyłożony betonowymi kratami podjazd.

– To prawie na końcu wsi... – Zauważyłam.

– Tak, ale ma to swoje plusy – oznajmił tajemniczo i wolno ruszył dalej, przyglądając się budynkom.

– Czy twoja... żona jest tutaj?

– Nie ma jej. Niezbyt pewnie czuje się na wsi, więc wczoraj ją odwiozłem. W mieście ma szybki dostęp do lekarza i swoich spraw.

– Swoich spraw?

– To skomplikowane – uciął, po czym zdjął okulary i położył je tuż przy szybie.

Chciałam zapytać go o coś jeszcze, ale gdy ujrzałam pomalowany na zielono myśliwski płot, przełknęłam głośno i przytuliłam do siebie Bąbla. Nie miałam pojęcia, że to będzie dla mnie takie trudne.

CHOLERA!

Zadrżałam i po chwili mignęła mi za płotem jakaś postać...

„Nie może być...!" – wywaliłam oczy ze zdziwienia.

Moja matka w krótkich kolorowych kaloszach, koszuli w kratę i opiętych na tyłku ogrodniczkach, zasuwała slalomem za kosiarką, omijając drzewa w niewielkim sadzie.

– I...? Co na to powiesz? – zapytał, po czym wjechał w otwartą bramę, a mnie opadła szczęka.

Na widok bocznych schodów, po moich policzkach poleciały łzy. Szybko otarłam je ukradkiem, próbując odpowiedzieć coś w miarę składnie, ale jak na złość zacisnęło mi się gardło. Adam wyszedł pierwszy, a ja zdołałam tylko otworzyć drzwi, nadal siedząc na tyłku i rozglądając się razem z Bąblem.

Matka wyłączyła kosiarkę i miała równie zaskoczoną minę, co ja. Zdjęła rękawice, po czym pochyliła się lekko i podeszła kilka kroków.

– A co ty mi tu za niespodziankę przywiozłeś, co? – Uśmiechnęła się niespodziewanie jak nie ona.

– Mnie nie pytaj... – Adam uniósł do góry ręce i podszedł do matki.

– Dziękuję ci, jesteś kochany... – Pocałowała go, a mnie od razu wykręciło i to nie tylko na ich widok, ale także z głodu.

– No i co? Tak trudno było tu przyjechać? – zapytała wyraźnie zadowolona.

Marna była ze mnie kombinatorka. Oczekiwałam, że matka się wkurzy, a tymczasem uzyskałam całkiem odwrotny efekt. W dodatku Bąbel wyrywał się, żeby go wypuścić. Gdy tylko odpięłam mu pasy, wygramolił się z auta i pomachał matce samochodem, który oczywiście przyrósł mu do ręki.

– Czeeeść... Chodź, do babci, nie bój się... – Matka ukucnęła i wyszczerzyła się, wyciągając przed siebie ręce.

Marcin, zamiast spojrzeć na nią, oczywiście zaczął rozglądać się na boki nieco przygarbiony, jakby cierpiał na agorafobię. Po chwili jednak zrobił jeden, a potem następny krok w stronę Marysi, która chwyciła go i wzięła na ręce. Już miałam zareagować, kiedy Bąbel wyszczerzył zęby, opuścił głowę, a potem zrobił bańkę ze śliny. Parsknęłam pod nosem, widząc skwaszoną minę matki.

– Zostaniesz...? – zapytała, odwracając się do Adama.

– Wiesz, że nie mogę. O szesnastej mam... – uciął nagle i spojrzał w stronę sadu.

– To zadzwoń po i wpadnijcie na kolację...

Przysłuchiwałam się z dystansem tej dziwnej rozmowie i zastanawiałam, jak to z nimi było. Jego żona tam, oni tu, a ludzie we wsi? Jakby w ogóle nie obawiali się, że wezmą ich na języki.

Marta z pewnością wiedziała, że Adam tu przyjeżdżał. Czegoś takiego, nie dałoby się ukryć.

To było nie w porządku...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz