piątek, 22 lipca 2016
Jastrzębie - Rozdział 01.
Zaciskam powieki i chcę naciągnąć na siebie koc, ale bezskutecznie. Światło poranka drażni mnie, uporczywie kłuje i tylko wzmaga gigantyczny ból głowy. Jestem prawie goła, zimno mi i mam lekkiego kaca.
Ostrożnie podnoszę się, zakrywam ręką twarz i próbuję przez palce zlokalizować swoje ubranie. Jest tego zbyt wiele w dodatku uczestnicy wczorajszej imprezy, leżeli, na czym popadło i gdzie popadło. Nie chcąc nikogo budzić, chwytam pierwszą lepszą z brzegu męską koszulę, znajdującą się w zasięgu mojej ręki naciągam na siebie, po czym wstaję i niedaleko drzwi zauważam swoje szpilki. „Nie jest tak tragicznie” – myślę sobie i zanim wciskam je na nogi, najpierw rozglądam się za jakimiś fajkami. Nie trudno zgadnąć, że one również nie czekają na mnie i nie leżą na wierzchu. Chce mi się strasznie palić, więc po cichu zaczynam przeszukiwać kieszenie porozrzucanych po pokoju ubrań. W końcu w czyichś spodniach znajduję lekko zmiętą paczkę marlboro, wyciągam jednego papierosa, zabieram zapalniczkę i chowam do kieszeni koszuli. Uradowana tą zdobyczą slalomem przemykam do drzwi.
W łazience na szczęście nikogo nie ma, ale za to jakiś matoł zostawił otwarte okno i przejmujący chłód omal nie zwala mnie z nóg. Wchodzę do kibelka i na widok zawartości muszli nie wytrzymuję i sama puszczam pawia tuż obok…
– Co za syf… kurwa mać… – jęczę do siebie, po czym odwijam z rolki kilka metrów papieru toaletowego i niezdarnie sprzątam bałagan. W głowie stuka, puka, szumi i czuję, że to jeszcze nie koniec i nie mylę się.
Za pierwszym razem wpadam w panikę, kiedy kibel zapycha się i napełnia prawie po brzegi. Po chwili jednak wszystko opada i zanim podłoga dookoła wygląda w miarę czysto, spuszczam wodę jeszcze dwa razy. Otwieram drzwi i wychodzę na chwilę, żeby w umywalce umyć dokładnie ręce, a potem wypłukać usta. Następnie zamykam się z powrotem w kibelku, robię siku i odpalam papierosa. Po rzyganiu smakuje ohydnie, ale nałóg jest silniejszy ode mnie i rządzi mną – skurwysyn. W połowie fajka ktoś wpada do łazienki i szarpie za klamkę.
– Jest tam kto? – pyta jakiś zirytowany facet.
– Ja jestem – odpowiadam, nie kojarząc go nawet po głosie.
– Kurwa… – mruczy pod nosem, po czym słyszę, jak odpina zamek i uderza klamrą od paska o umywalkę.
„Chyba nie masz zamiaru się do niej odlewać?” – myślę, krzywiąc się zniesmaczona.
A jednak. O ja naiwna, jak słabo znam facetów!
– Laleczko? – odzywa się tuż po odlaniu i umyciu rąk. – Masz chyba na sobie moją koszulę. Wyskakuj z niej, bo zwijam się na chatę – oznajmia, lekko kopiąc w drzwi.
Super. Uwielbiam, jak ktoś traktuje mnie przedmiotowo, podkreślając to jeszcze takim cienkim epitetem.
– Możliwe… – mruczę przez nos, opuszczając głowę i spoglądając na siebie. – Błękitna z czarnym haftem na kieszeni?
– Nom.
– Daj mi chwilkę, spalę i już ci ją oddaję…
– Czekam w takim razie.
Po tych słowach wychodzi, a ja spokojnie dopalam papierosa i bez pośpiechu wracam do pokoju. Na miejscu stwierdzam, że nikt oprócz mnie i nagiego do pasa pulchnego bruneta, siedzącego na rogu kanapy, jeszcze się nie obudził. Rzucam mu błagalne spojrzenie i szybko przewalam ubrania, szukając swojej sukienki i torebki. Tę pierwszą znajduję, ale druga jakby zapadła się pod ziemię. Odwracam się, zdejmują koszulę i naciągam na siebie „małą czarną”. Kiedy robię w tył zwrot, zauważam, że facet trzyma w ręku moją torebkę i patrzy na mnie maślanym przepitym wzrokiem. „Więc jednak coś kojarzysz, skoro wiesz, że to moje?” – dumam w myślach, unosząc ze zdziwienia brwi.
Zupełnie nie był w moim typie, w dodatku sikał do umywalki. Ble. Podchodzę do niego, przybierając wdzięczny wyraz twarzy i wymieniamy się rzeczami. Sprawdzam przy nim czy niczego nie brakuje w torebce i gdy pochylam głowę, ponownie czuję mdłości.
– Wracasz samochodem? – pytam szeptem, licząc na odwózkę.
– Nom – rzuca krótko i łapię się na tym, że to jego „nom”, również jest denerwujące.
Wychodzimy razem i dopiero na zewnątrz orientuję się, że facet do kogoś dzwoni. „Plus dla niego” – chwalę go w myślach, ponieważ byłam przekonana, że będzie prowadził na kacu. W sumie to i tak było mi obojętne, bo chciałam jak najszybciej dostać się do swojego mieszkania. Osiedle, na którym odbywała się parapetówa znajomej z pracy, znajdowało się kilka ładnych kilometrów od centrum miasta, a w tym stanie, w dodatku na dziesięciocentymetrowych szpilkach i bez grosza przy duszy czekałaby mnie niezbyt przyjemna wycieczka.
Zauważam, że facet w ogóle na mnie nie patrzy, tylko grzebie w swojej komórce i przegląda jakieś zdjęcia. Mam ochotę na kolejnego papierosa, ale po szybkiej ocenie stwierdzam, że jest niepalący więc duszę w sobie pragnienie i nerwowo przytupując, odwracam się, żeby spojrzeć na posiadłość Ilony. Piętrowy domek nie był jeszcze otynkowany, ale w świetle poranka wyglądał naprawdę imponująco. Dwa garaże i drewniana altana z murowanym grillem również robiły wrażenie. ”Dała dupy za talerz zupy” – jak to się u nas mówiło w czasach szkolnych. I pomyśleć, że gdybym była z „tych” i wcześniej zakręciła się koło Emila, to teraz ona by tu stała, czekając na podwózkę. Oczywiście niekoniecznie z panem „sikam do umywalki”, bo to raczej też nie był jej typ. Zbyt niski, obły, z dużym nosem i nie wyglądał na dzianego.
Na przyjemny i wyczekiwany pomruk silnika za plecami odwracam się i momentalnie opadają mi ramiona. Gryzę się w język, żeby nie rzucić głośno przekleństwa, po czym wciskam pod pachę torebkę, wymijam pulchnego dowcipnisia oraz samochód „Zero kumpli” i potwornie zawiedziona ruszam przed siebie.
Nie chcąc zbytnio rzucać się w oczy, wybieram boczną piaszczystą drogę zamiast osiedlowej i już po kilkuset metrach mam dość, głęboko żałując tej decyzji. Przez chwilę myślę o tym, żeby się cofnąć i złapać jakąś okazję przy osiedlu, ale nawet na to nie mam już siły. Rzucam w końcu torebkę przy drodze i siadam na wyschniętej trawie. Pomyśleć, że niedawno trzęsłam się z zimna a teraz cała zgrzana wypacam resztki alkoholu na jakimś wygwizdowiu-pipidowiu-w-dupę-fak.
Źle zrobiłam, bo zareagowałam impulsywnie, zamiast najpierw pomyśleć. „Mogłaś poczekać idiotko, aż ktoś się zbudzi i odstawi twoje chude dupsko do miasta” – ganiłam się w duchu.
Zdjęłam szpilki najlepsze zresztą, jakie do tej pory w życiu miałam i wymasowałam obolałe stopy. Jutro czekało mnie znowu osiem godzin na nogach i w tej chwili nawet sobie tego nie wyobrażałam. Na lewej pięcie już zrobił mi się uporczywy bąbel, a nawet nie dotarłam jeszcze do normalnej drogi. Przede mną ciągnęły się dobre dwa kilometry piaszczystych wertepów i…
Moją uwagę zwrócił wzbijający się w oddali brunatnożółty tuman kurzu, z którego po chwili wyłoniła się czarna torpeda. Świetnie, jeszcze tylko mi tego brakowało. Włożyłam z powrotem buty, po czym wlazłam w dziką łąkę, oddalając się nieco od drogi i ruszyłam bokiem w swoim kierunku. Chodzenie w szpilkach po łące jest jeszcze gorsze niż po wertepach. Trawa plątała się wokół obcasów i musiałam uważać, żeby nie wywinąć orła i przy okazji nie wpaść w jakąś zwierzęcą kupę.
Ku mojemu zdziwieniu, kiedy auto zrównało się ze mną, usłyszałam głośne trąbienie, a zaraz potem ucichła dudniąca muzyka. Wówczas dotarło do mnie, że to ten sam samochód, którym odjechał facet sikający do umywalki. „Zero kumpli” – tak je nazywałam. Miały tylko dwa siedzenia z przodu i to doprawdy nie było w porządku.
– Hej, koleżanko?! – krzyknął przez uchyloną szybę. – Pakuj się, podwiozę!
„Dzięki ci Boże” – Uśmiechnęłam się i odetchnęłam z ulgą. Nie wiedziałam, co go skłoniło, żeby po mnie wrócić, ale to w tej sytuacji było nieistotne no i najważniejsze, że nie wyskoczył do mnie z „laleczką”, czego naprawdę nienawidziłam. Unosząc wysoko nogi, maszerowałam w jego stronę i nagle coś mnie tknęło… A co, jeśli to jakiś zbok? Ostrożnie podeszłam do auta i pochyliwszy głowę, zajrzałam do środka. Na nosie miał okulary przeciwsłoneczne i to byłoby na tyle, jeśli chodziło o zapamiętanie twarzy. Mimo to pociągnęłam za klamkę, przycisnęłam torebkę do piersi i wcisnęłam się na siedzenie.
– Pasy, koleżanko. – Odwrócił energicznie głowę w moją stronę i rozciągnął usta, przy okazji ukazując sympatyczne dołeczki.
Zanim zdążyłam się dokładnie przypiąć, zrobił zryw, aż wcisnęło mnie w lotnicze siedzenie, ale potem na szczęście nieco zwolnił, inaczej z pewnością siadłoby mu zawieszenie na tych dziurach, a ja puściłabym kolejnego pawia. Zamiast zakręcić na łące i skierować się do miasta, pruł w kierunku osiedla.
– Gdzie konkretnie cię podrzucić? – zapytał, wjeżdżając na normalną miejską drogę.
– W okolice centrum, jeśli można, ale ty chyba nie jedziesz w tamtym kierunku… – Zauważyłam z niepokojem.
– Ale mogę – odparł krótko i dodał gazu, gdy tylko wbił się na prostą za osiedlem.
Nadal jednak oddalaliśmy się od miasta i naszły mnie złe przeczucia. Chwyciłam uchwyt znajdujący się nad głową i zamknęłam oczy, czując się jak w pieprzonej rakiecie.
– Spokojnie, koleżanko. Testuję tylko jego możliwości. – Zaśmiał się cicho, na co otworzyłam oczy i zerknęłam na niego kątem oka.
Szczerzył się jak mały chłopiec, który właśnie dostał najnowszą zabawkę. „Super, zaraz się poskładam” – parskam w myślach. Jeszcze mi pirata drogowego brakowało. Wyglądał na młodszego ode mnie, aczkolwiek przez te okulary trudno było to dokładnie ocenić. Co by nie mówić, niezbyt wierzyłam w jego umiejętności i w duchu już się modliłam, żeby dowiózł mnie do centrum w jednym kawałku.
– Muszszsz…ęęę cięęę uprzeeedzić… – wybełkotałam, podskakując na siedzeniu, gdy przemknął przez tory kolejowe. – Jestem na kacu i niedobrze mi. – Skrzywiłam się, posyłając mu znaczące spojrzenie.
– O… – Ukrył uśmiech i wyraźnie zwolnił. – Sorry, zapomniałem. No tak, impreza u Emila… – dodał dziwnie i wyczułam w jego głosie zmianę, by nie powiedzieć, jakiś niesmak.
– Znacie się? – zapytałam, biorąc wreszcie spokojny oddech przy prędkości sto dziesięć na godzinę z tego, co zauważyłam na liczniku.
– To mój starszy brat – odpowiedział chłodno, po czym chwycił za okulary i podsunął je na czubek głowy.
Miał roześmiane błękitne spojrzenie, a pod prawym okiem dosyć pokaźne, mniej więcej wielkości monety pięciozłotowej brązowe znamię. Stąd te okulary, pod którymi je ukrywał. Dziwne, pomyślałam, bo wcale nie wyglądał z tym źle i nawet dodawało mu trochę uroku. Co mnie jeszcze uderzyło, to brak jakiegokolwiek podobieństwa między nim a Emilem. Emil był zwalistym, dobrze zbudowanym facetem o ciemnej karnacji i włosach, a ten tutaj przedstawiał jego zupełne przeciwieństwo.
– Skoro to twój brat, to dlaczego nie byłeś na imprezie? – Okazałam trochę wścibstwa, bo nieco zaintrygował mnie jego nagły chłód.
– Nie dogadujemy się. – Westchnął i skręcił w końcu w boczną, okrężną drogę, prowadzącą do miasta. – Odkąd się ożenił, rodzice ciągle się kłócą, a on trzyma stronę tej… twojej koleżanki – dodał, wykrzywiając usta na jedną stronę.
– To nie jest moja koleżanka. – Ucięłam szybko. – Pracujemy razem i koleżeństwem bym tego nie nazwala.
– Nie wnikam. To… gdzie dokładnie cię podrzucić? – Spojrzał na mnie ponownie, tym razem bez uśmiechu.
– Gdziekolwiek w okolicach centrum, nie rób sobie kłopotu, stamtąd już dojdę – odparłam.
– To nie kłopot, już mówiłem, że testuję tę maszynę.
– Ile to pali? – Zainteresowałam się.
– Sporo, ale nie ja martwię się o wachę, bo to samochód mojego brata. – Na jego usta powrócił łobuzerski uśmieszek.
– Emila?
– Nie… Mam jeszcze jednego brata… O, o wilku mowa. – Sięgnął do telefonu zaczepionego wewnątrz kierownicy i odebrał na głośniku.
– Ty szczylu, co ty sobie wyobrażasz?! – wrzeszczał po drugiej stronie jakiś facet. – Hej? Jesteś tam świerszczu? Posłuchaj… mam kurwa wyjazd za dwadzieścia minut, jak się zaraz nie wyświetlisz przed domem, to zapomnij o koncercie, zrozumiałeś naćpana pało?
Naćpany? Przyjrzałam się dokładniej Młodemu i po plecach przeszły mnie ciarki.
– Dobra, zaraz będę, tylko odstawię koleżankę do centrum. – Przewrócił oczami i przygryzł zębami język, wystawiając go odrobinę z ust.
„Dzieciak jak nic” – pomyślałam.
– Jaką koleżankę? Wbijaj na chatę, bo ci łeb urwę! – ryknął tamten.
– Aaaa… – Młody spojrzał na mnie, oceniając pobieżnie mój wygląd. – Taką pandę małą z fajnym tyłkiem – parsknął cicho.
No wiecie co? Chwyciłam za przesłonę przed sobą i tak jak podejrzewałam, znajdowało się tam niewielkie lusterko. Wracając „z buta” tymi wertepami trochę popłakałam i rzeczywiście, wyglądałam jak panda, ale żeby od razu mała? Miałam prawie metr siedemdziesiąt i do „niskopodwoziówek” z pewnością się nie zaliczałam. I co do diabła miał ten smarkacz do mojego tyłka?
– Sam jesteś mały – burknęłam, podnosząc z powrotem przesłonę, na co Młody jeszcze bardziej się roześmiał.
– Słyszałeś? To nie żaden kit, zaraz wracam – oznajmił i się rozłączył.
…
– Miałaś zadzwonić, jak wrócisz do domu – Ilona próbowała grać obrażoną, ale wiedziałam, że zawracała tylko dupę.
– Dobrze wiesz, że nie mam już nic na koncie – odparłam, kątem oka oglądając jeden z odcinków mojego ulubionego tureckiego serialu.
– Ach, zapomniałam. We wtorek przychodzi nowa na moje miejsce, bo ja biorę urlop – wyparowała, na co zagryzłam wargę prawie do krwi.
To ja miałam iść w tym miesiącu na urlop, ale oczywiście ta gnida musiała się wcisnąć.
– Co tak zamilkłaś? Nic się nie bój, to tylko dwa tygodnie, więc zdążysz jeszcze poszaleć. – Zachichotała jak nastolatka. – Dobra, kończę, bo jestem dziś umówiona na pazurki – dodała w pośpiechu.
– Jasne. Pa. – Rozłączyłam się i z żalem spojrzałam na swoje krótko obcięte paznokcie.
Na kosmetyczkę niestety nie było mnie stać. To znaczy, było, ale wszystko, co mi zostawało z wypłaty po opłaceniu rachunków i zapełnieniu lodówki odkładałam na konto dla Marcina.
To już prawie rok, jak oddałam go do Domu Dziecka. Spojrzałam na jego ostatnie zdjęcie w komórce i zapłakałam. Ze wstydu, bezsilności, strachu i tęsknoty. Nie potrafiłam postąpić inaczej. Nie mogłam pracować i jednocześnie się nim zajmować. Był trudnym dzieckiem i wymagał specjalnej opieki. A ja nie dość, że mieszkałam w zajętym przez komornika mieszkaniu, które miało już dwie licytacje, to w dodatku zarabiałam najniższą średnią krajową. Tylko patrzeć, aż znajdzie się jakiś chętny i wystawi mnie za drzwi.
Jakby tego było mało, część rzeczy nawet miałam już spakowane w kartonach, więc tak jakby byłam na to przygotowana, ale mimo wszystko nie potrafiłam się z tym pogodzić i od tamtego czasu prawie ani jednej nocy nie przespałam spokojnie. Oczywiście nie liczę tych, po których urwał mi się film, albo kiedy nocowałam u kogoś po imprezie.
Byłam żałosna, ale nie żałowałam siebie. Po chwili jednak zmieniłam zdanie, gdy telefon ponownie zadzwonił, a na wyświetlaczu pojawiło się połączenie od matki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Rozmowa w samochodzie, przynajmniej dzwoniący starszy brat, wywołał uśmiech na twarzy. Jednak końcówka dała do myślenia. Oddała dziecko? Hmm, niby potrafię sobie to wyobrazić, ale samej byłoby mi trudno zdobyć się na taki krok. Czekam na dalszy rozwój wydarzeń. Ciekawa jestem, czy zdobędzie się na to, żeby postarać się odzyskać synka. Dzięki i buziaki.
OdpowiedzUsuńBędzie trochę śmiesznych sytuacji, ale to nie komedia, raczej dramat i to z dużym naciskiem na "dramat" z wątkiem romantycznym oczywiście, jeśli mi się uda. Rozumiem, ale wbrew wszystkiemu moja bohaterka tak do końca nie porzuciła dziecka i żałuje tego, co zrobiła. Oczywiście, że będzie chciała go odzyskać, ale czy on tego będzie chciał, to też duży znak zapytania. Ja również dziękuję i zapraszam już wkrótce na następną działkę :]
Usuń