czwartek, 21 lipca 2016
Jastrzębie - Prolog
Miałam osiem lat a Wiktoria czternaście, kiedy nasz ojciec stracił pracę i przeprowadziliśmy się na wieś. Niezbyt wyraźnie widzę nasz dom i niezbyt wyraźnie pamiętam też matkę. Z tego, co uchowało się w mojej pamięci, wiem, że był to piętrowy budynek z dużym strychem i tylko jedna połowa należała do nas. Drugą zajmowało starsze małżeństwo. W ich mieszkaniu znajdowała się także mała biblioteka. Prowadziły do niej osobne, dosyć wysokie i zadaszone schody na zewnątrz. Na tychże schodach często przesiadywałam samotnie, nawet kiedy punkt biblioteczny był zamknięty i padał deszcz. Czytałam wypożyczone bajki, rysowałam lub po prostu rozmyślałam o bzdurach, czekając na powrót ojca albo siostry.
Matka natomiast jest jeszcze bardziej niewyraźna. Rzadko bywała w domu, ponieważ dużo pracowała i często wyjeżdżała. Z jej obrazem kojarzę głównie wizytowe stroje, zapach perfum i mnóstwo butów na wysokim obcasie. Miała też bardzo długie i ciemne włosy, które odziedziczyłam po niej w genach.
Jednak jeden obraz, choć minęło tyle lat i bardzo chciałam wymazać go z pamięci, jak na złość był wyraźny i wciąż powracał, prześladując mnie po dziś dzień. Przebijał się nawet przez całą tragedię, przypominając mi niemal codziennie, że to wszystko była moja wina.
To był słoneczny i spokojny dzień. Dzień piętnastych urodzin mojej siostry. Matki oczywiście nie było, a ojciec pił gdzieś ze swoimi kolegami, zapominając nie tylko o nas, ale także o całym gospodarstwie. Korzystając z nieobecności rodziców, moja siostra wymknęła się z domu, jak zwykle tłumacząc, że nie mogę z nią iść i że zaraz wróci. Oczywiście wierzyłam jej i czekałam na nią, siedząc na parapecie kuchennego okna, skąd miałam widok na bramę i połowę podwórza. Nie pamiętam, jak długo to trwało, ale w końcu znudzona czekaniem postanowiłam wyjść z domu.
Nawet w tej chwili po tylu latach czuję zapach skoszonego siana i kłucie na nogach, kiedy tamtego dnia biegłam przez łąkę w stronę lasu. Widzę przed sobą gęste leśne zarośla... Wchodzę na ścieżkę wydeptaną przez dzikie zwierzęta prowadzącą w dół strumienia, gdzie rosną zawilce i kaczeńce...
Na swoje przekleństwo odkryłam ją niedługo po tym, jak się sprowadziliśmy. Nigdy nie powinnam tam wchodzić, nie powinnam nawet tamtego dnia sama opuszczać domu.
Wracając z pękiem kwiatów, utknęłam w grząskim nabrzeżu strumienia. Jeden z gumowych klapek został w błotnistej i czarnej jak smoła ziemi więc schyliłam się i zaczęłam grzebać w niewielkim otworze po mojej stopie…
Rozkładam rękę i oczami wyobraźni widzę, jak wówczas była mała.
– Proszę pani? Pani Różo? Dobrze się pani czuje?
Na dźwięk swojego imienia mrugam zdezorientowana. Wzrok się wyostrza i powracam do gabinetu doktora Macieja.
– Tak… – Odgarniam do tyłu włosy i spoglądam na niego skołowana.
– To skierowanie do specjalistycznej poradni dziecięcej w Poznaniu. Pracuje tam mój dobry znajomy i jest najlepszy w mieście. Z mojej strony to wszystko, pani Różo. – Spojrzał na mnie z troską. – Proszę. – Podsunął mi świstek i zdjął okulary.
– Dziękuję… – Zgarniam go ze stołu, wkładam za okładkę książeczki i pakuję do torebki.
– Naprawdę mi przykro, że nie mogę nic więcej dla was zrobić…
– Jasne, nie ma sprawy – przerywam mu i widzę, jak zerka na mojego syna z dziwnym wyrazem na twarzy.
Wstaję, biorę Marcina na ręce i wychodzę bez słowa. Jestem zła i sama już nie wiem na kogo najbardziej.
Cały poprzedni dzień nic nie jadłam, a dzisiaj nie wypiłam nawet kawy. W końcu poddaję się pod jego ciężarem i tracąc siły, sadzam go przy innym gabinecie, gdzie zauważam wolne miejsca.
Patrzę na twarz mojego milczącego dziecka i nie mogę uwierzyć. Ten stary idiota na pewno się mylił. Marcin miał dopiero cztery lata i nikt nie miał prawa go skreślać. Nie w ten sposób.
– Powiedz, m a m a – poprosiłam łagodnie, kucając przy krzesełku. – M a m a – powtórzyłam i chwyciłam go za rączki.
Patrzył na mnie z otwartą buzią, śliniąc się jak zwykle. Nie oszukiwałam się, bo nie byłam dobrą matką i jak podejrzewałam, lepszą już nie będę, ale miałam zamiar zrobić wszystko, żeby moje dziecko było normalne. Wiedziałam też, że sama sobie z tym nie poradzę.
Po śmierci Wiktora nie zdołałam się jeszcze pozbierać, a nasza sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła. Kończyły mi się środki i w dodatku moja gówniana praca wisiała na włosku. Jakby tego było mało, nie zostało mi nic oprócz długów, o których wcześniej nawet nie miałam pojęcia.
– Ta…taaaa… – Niespodziewanie wypada jedno słowo z ust Marcina, a potem czuję bolesne kopnięcie prosto serce.
Zamieram z ukłuciem w pulsującej piesi i zdaję sobie sprawę, że w ogóle dla niego nie istnieję…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
No , Maju, tego tekstu nie znam. Az poszłam w wiadome dla nas miejsce sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyłam, ale jednak nie. Widzę, przynajmniej tak mi się wydaje po prologu, że szykuje się kolejny tekst, który wciągnie mnie bez końca. Pozdrawiam, buziaki:D
OdpowiedzUsuńDziękuję :] Zobaczymy czy dalej będzie Ci się podobał, bo po tym niewinnym wstępie przewiduję powolny "upadek" głównej bohaterki, ale oczywiście zapraszam ponownie.
UsuńNew tekst? Sam prolog a ja już na głodzie... Masz niesamowity talent do tworzenia historii które zasysają i nie puszczają do samego końca. Nie mam jeszcze zbyt wielkiego pojęcia o czym będzie, bo przecież tylko opis i prolog, a już jestem pewna, że nie odpuszczę. Pozdrowionka :)
OdpowiedzUsuńCiśnie mnie i nie wytrzymałam :] Miał pojawić się później, ale na razie mam tylko trzy rozdziały, więc nie mam co zbytnio szaleć - to tak odnośnie do głodu. Cieszę się i dziękuję za odwiedziny.
Usuń