piątek, 2 września 2016
Jastrzębie - Rozdział 38.
Znowu miałam niepokojący sen. Oczywiście mało co z niego pamiętałam, ale obudziłam się cała w strachu i spocona. Marcin też już nie spał. Siedział cichutko obok mnie i poruszał ustami, jakby rozmawiał sam ze sobą.
– Dzień dobry, co tam Bąbelku? Mów głośniej, bo nic nie słyszę... – mruknęłam zaspanym głosem i uśmiechnęłam się do niego, natychmiast zapominając o koszmarze.
Miałam dwa nieodebrane połączenia. Jedno od Kaśki, a drugie z prywatnego numeru, oraz SMS od Młodego. Bardzo... pobudzający, nie powiem.
– Eee... – Załączył syrenę i lekko poróżowiał na twarzy...
– No to idziemy eee... – Przeciągnęłam się i odrzuciłam kołdrę.
...
– Dałabyś już spokój, co? – marudziła matka, obierając ziemniaki.
– O co ci znowu chodzi? – Obruszyłam się.
– Patrzysz na mnie, jakbym wyrządziła ci jakąś krzywdę. Czy nie możesz choć raz pomyśleć o mnie? Czy to źle, że w końcu jestem w stanie wam pomóc?
– Ty? Przy pomocy jego pieniędzy? Nie, nigdy się na to nie zgodzę. Już ci mówiłam, prędzej pójdę pod most, niż pozwolę sobą manipulować – oznajmiłam stanowczo.
– Most? Mogłabyś iść, oczywiście, ale nie zachowuj się tak, jakbyś była sama na tym świecie, bo masz jeszcze dziecko. Jego też weźmiesz pod ten most?
– Wiesz, czego nie potrafię zrozumieć? Że adoptowali Sebastiana i żył w ich rodzinie tyle lat, a mimo to, chcą go wydziedziczyć, a ja... nie miałam pojęcia o swoim pochodzeniu, nawet nie znałam Jastrzębi, a Adam bez mojej wiedzy uwzględnił mnie w swoim testamencie. – Świadomie zmieniłam temat, przyglądając się jej uważnie. – Powiedz mi, o co tu chodzi?
– Pytasz, jakbyś była upośledzona. To chyba normalne, skoro jesteś jego rodzoną córką. Co w tym złego? Nie zdajesz sobie sprawy, jak jest w innych rodzinach. Niektórzy biją się o spadek, bo im się to należy do cholery jasnej, a ty kręcisz nosem i unosisz się dumą! – Wybuchła.
– Nie wydzieraj się...
– Mogę się wydzierać, ile wlezie, mam po dziurki w nosie te twojej poprawności... – Cisnęła nożem do zlewu i wytarła ręce.
– Straszysz Bąbla... – Zerknęłam na niego i zauważyłam, że wlepiał w Marysię rozszerzone ze strachu oczy.
– Przepraszam... Oj, oj... Babcia ma dziś nerwy, nie przejmuj się... – Westchnęła i zgarnęła go z podłogi. – Po obiedzie pójdziemy do koników, tak? – Próbowała zmienić ton głosu i ukryć zdenerwowanie.
– Nie jest mi przykro, że nie odziedziczyłam po tobie wyrachowania – wymsknęło mi się, na co zgromiła mnie ciętym spojrzeniem, spod zmarszczonych brwi.
– Naprawdę, jesteś... idiotką, czy tylko udajesz? – warknęła. – Chcesz od nowa mnie rozliczać? Poczekaj... Myślisz, że ułożysz sobie życie z tym dzieciakiem i małym na dokładkę? Uwijecie sobie ciepłe gniazdko i będziecie wiecznie pławić się jak pączki w maśle, odwiedzając go od czasu do czasu w domu dziecka? Powiem ci coś...
– Już lepiej nic nie mów. – Przerwałam jej. – Nie chcę, tylko żebyście się wtrącali. Do tej pory dawałam sobie jakoś radę bez waszej pomocy. Nie prosiłam o tę pracę u Emila, mogłam znaleźć sobie inną. Niepotrzebnie wtrącaliście się też w sprawie mieszkania, bo i tak je straciłam. Wyniosę się i dostanę inny lokal, nie zostanę bez dachu nad głową, a Marcina zawsze mogę zabrać z powrotem, kiedy stanę na nogi i będę wiedziała, że daje sobie radę w przedszkolu... – Zniżyłam głos. – A to, z kim sobie układam życie, też nie powinno was interesować. Adam nie traktuje Sebastiana jak własnego syna... że też mu nie wstyd... – dodałam cicho.
– Dlaczego ma mu być wstyd, co? Chłopak może i jest adoptowany, ale jego ojciec... Czy ty w ogóle znasz jego sytuację? – zapytała, stawiając Bąbla na podłodze.
„Ups". „A to niespodzianka, bo nawet o tym nie pomyślałam" – wzdrygnęłam się.
– Nie rozmawialiśmy o tym – oświadczyłam szczerze. – Wiem tylko, że jest adoptowany. Jego rodzina mnie nie interesuje – skwitowałam.
– A powinno, ale wcale mnie to nie dziwi, bo nie ma się czym chwalić. Jego matka miała wypadek. Jechała po pijaku i utopiła się w rzece. W aucie... rozumiesz? Taka była nawalona... a ojciec... nadal siedzi w więzieniu, ale co to za ojciec, skoro nie chciał dać synowi własnego nazwiska i nawet się do niego nie przyznał... – tłumaczyła urywanym głosem.
Zamarłam i zrobiło mi się zimno. Nie miałam o tym pojęcia, a tak naprawdę, to nigdy się nie zastanawiałam nad tym, skąd pochodził. Był w domu dziecka i początkowo zakładałam, że jest sierotą...
– Roska... posłuchaj – ciągnęła przejęta. – Adam chciał, żeby chłopak studiował i wyrwał się stąd nie bez powodu. On ma jeszcze dwóch starszych braci, wiesz? Jeden z nich też siedzi w więzieniu, a drugi wyjechał za granicę. To nie jest takie proste, jak ci się wydaje...
– Skąd to wszystko wiesz?
– A jak myślisz? Mało to sępów krąży nad Adamem? Łącznie z tą pijawką od Emila...?
– Chwila...
Byłam skołowana i nie potrafiłam zebrać myśli.
„Je zu, dość już tych rewelacji...".
– Muszę na chwilę wyjść, popilnuj Marcina... – Podniosłam się i wyszłam z kuchni.
Powiodłam wzrokiem po podwórzu i miałam taki mętlik w głowie, że wszystko we mnie krzyczało.
Sobota zapowiadała się słonecznie. Na niebie nie było ani jednej chmury, tylko we mnie, nagle zaczął „padać" deszcz do spółki z lodowatym „gradem". Zeszłam ze schodów, ominęłam obwieszony kwiatami „pręgierz" i skierowałam się do kwiatowego ogrodu. Miałam nadzieję, że tam znajdę trochę wytchnienia i poczuję na sobie ciepło, ale byłam w błędzie. Nic nie było dobrze, wszystko wydawało się dziać gdzieś obok mnie. Wszyscy wszystko wiedzieli, a ja wciąż błądziłam po omacku. Wyszłam na słońce, ale i tak miałam wrażenie, że podążam za tą ciemną gradową chmurą, aż w końcu znalazłam się przy ogrodzonej drewnianym płotem łące.
Skryłam się w cieniu dzikich śliw i przyglądałam pasącym się w oddali koniom. Na całe szczęście żaden nie zdecydował się ruszyć w moim kierunku. Bałam się koni. Bałam się ich masy, siły i nieodgadnionych dla mnie zamiarów. Nawet za masywnym drewnianym ogrodzeniem, nie czułam się zbyt pewnie.
Powoli ruszyłam dalej przed siebie, zbliżając się do lasu. Wciąż był wysoki, gęsty i ciemny. Byłam ciekawa, jak wyglądał teraz strumień i co poczuję, kiedy znowu zanurzę w nim stopy...
Nie było już mojej dzikiej ścieżki, więc przedarłam się przez gęste zarośla, a że nie przebrałam butów, przy okazji podrapałam sobie nogi i prawie zgubiłam po drodze japonki, kiedy kłujące pędy jeżyn, uwięziły moje nogawki.
– Nadal mnie straszysz... – mruknęłam cicho pod nosem w stronę wysokich drzew.
„Niewiarygodne..." – pomyślałam, na widok zbocza, z którego tak lubiłam kiedyś zbiegać. Żeby to teraz zrobić, musiałam niestety wdrapać się na ogrodzenie i przeskoczyć na drugą stronę, co w japonkach, nie było wcale takie proste.
„Nawet las sobie kupili, krezusy zasrane..." – przeklęłam w duchu, gdy znalazłam się na skraju zbocza.
Po tylu latach nie wydawało się już takie strome. Strumień też był znacznie węższy, a po usłanym drobnymi kamyczkami brzegu, nie było ani śladu. Zarósł tak, że zupełnie zniknął pod wysokimi pokrzywami i ostami. Przez chwilę myślałam nawet, że zabłądziłam i trafiłam nie w to miejsce.
Naprawdę dziwne uczucie po tylu latach. Wysokie i rozłożyste drzewo, które często pojawiało się w moich koszmarach, wciąż tam stało... Ostrożnie, przytrzymując się pni, zeszłam slalomem ze zbocza i zatrzymałam, dopiero gdy poczułam pod nogami niepewny grunt. Następnie, przeszłam kawałek wzdłuż w górę strumienia, szukając mniej zarośniętego miejsca, żeby dostać się do wody.
Nogi zapadały się w gliniastym podłożu, komary cięły, ale uparcie szłam dalej napędzana wspomnieniami z dzieciństwa. Pomyśleć, że było to kiedyś moje ulubione miejsce. Zastanawiałam się, gdzie wówczas zgubiłam swój klapek i czy nadal tu był? Czy na drzewie, w którego korę wsiąknęła moja krew, znajdę jeszcze jakiś ślad? Zadrżałam, usłyszawszy trzask złamanej gałązki... Odwróciłam się, ale nie zauważyłam nikogo. Po chwili spadł z drzewa i wylądował tuż przede mną kawałek suchej gałęzi.
Dałam sobie mentalnego kopa, za nakręcanie się byle czym i wróciłam do strumienia. Zdjęłam japonki, weszłam do chłodnej, prawie lodowatej wody i znowu poczułam się jak dziecko...
„Co za ulga..." – pomyślałam, ugniatając stopami miałki prawie że „puszysty" piasek. Jeszcze jedna rzecz się zmieniła, którą zauważyłam, dopiero kiedy weszłam do wody. Nie słychać było tego szumu, strumień nie był już wartki, jakby kilkanaście lat temu zwolnił swój bieg...
Kątem oka wychwyciłam jakiś ruch. Ubrana na ciemno postać przemknęła między drzewami, a następnie zaczęła schodzić po zboczu, kierując się szybkim krokiem w moją stronę... Wstrzymałam oddech i przelękłam się. Mogłabym przejść na drugą stronę, ale i tak pewnie nie zdołałabym uciec.
Zaraz... Dlaczego miałabym uciekać? Przyjrzałam się uważniej i zdziwiło mnie, że mimo ciepłej i słonecznej pogody był ubrany na czarno.
– Pieprzony książę ciemności... – mruknęłam pod nosem, rozpoznając go, po czym weszłam głębiej na sam środek strumienia.
Nie wierzyłam w zbiegi okoliczności. Za dużo ich było w moim życiu. Śledził mnie? A może zauważył, jak szłam w stronę lasu...?
– Nadal czujesz tu strach, jakby las miał cię za chwilę pożreć, prawda? – zagaił z dziwnym uśmiechem, ale dobrze wiedziałam, że nie potrafił żartować, ani mnie nie było do śmiechu.
– Pilnuj swoich spraw – burknęłam, odwracając wzrok.
– Właśnie pilnuję... Nie chciałbym, żeby coś ci się stało w... moim lesie.
– Twoim? Chyba raczej twojego ojca – prychnęłam.
– Naszego, ale to szczegół, bo to ja figuruję jako właściciel – odparł pewny siebie.
– Rzeczywiście, powód do dumy...
– Powiedz, mi... po co tu przyszłaś, a może, czegoś szukasz?
– Nie wiem, o co ci chodzi. Po prostu przyszłam... – oznajmiłam, zerkając na niego z boku.
Zrobił kolejny krok w moją stronę, a ja cofnęłam się i niespodziewanie trafiłam stopą na ostry kamień.
Skrzywiłam się.
Zrobił następny, mierząc mnie lodowatym wzrokiem.
Zamarłam.
„Tak, jak kiedyś...".
Tak... Zupełnie, jak kiedyś, ale wówczas nie widziałam, kogo mam za plecami.
– Nie wierzę... – Oparł się w końcu o drzewo i założył ręce na piersi. – Ty się mnie boisz... – Dodał przykre, ale jakże prawdziwe stwierdzenie, kręcąc głową z niedowierzania.
– Taaa, jasne. Chciałbyś... – mruknęłam, po czym przeszłam dalej przez lodowatą wodę, by ukoić ból w stopie.
– Woda jest lodowata, dostaniesz skurczy...
– Co cię to obchodzi? Idź sobie i daj mi spokój, muszę pomyśleć...
„Je zu, odwal się wreszcie i spływaj do swoich koni..." – modliłam się w duchu, próbując uspokoić.
– I przyszłaś tu sama, żeby pomyśleć? – Zainteresował się, co tylko wzmocniło moją czujność.
„Co ty sobie znowu uroiłaś idiotko?" – zganiłam się w duchu.
– Dobrze... w takim razie, ja sobie pójdę... – oświadczyłam, siląc się na odrobinę dumy.
Podeszłam do brzegu, rzuciłam japonki i wsunęłam je na mokre stopy.
– Nie będę deptała twojego cennego l a s u – burknęłam pod nosem i skierowałam się w stronę zbocza.
Zdenerwowanie nie pozwalało mi pokonać tego dystansu, tak szybko jakbym chciała.
– Nareszcie. – Usłyszałam za plecami. – Mam nadzieję, że zapamiętasz sobie, co to jest teren prywatny.
„Wracaj na pastwisko demonie, wycinać pentagramy..." – omal nie powiedziałam na głos.
– Jaca...! – ktoś zawował niespodziewanie od strony pastwiska, aż rozniosło się echo.
– Idę! – odkrzyknął i przemknął bokiem między drzewami niczym pantera.
Patrzyłam ukradkiem, jak się oddalał i pokonał biegiem ostatni kawałek pod górę. Dopiero wówczas odetchnęłam i swobodnie nabrałam powietrza.
„Nigdy już tu nie przyjdę, a już na pewno nie sama" – obiecałam sobie w duchu.
Oddaliłam się tak, żeby nie być zbytnio widoczną z pastwiska, kiedy wyjdę z lasu, gdy nagle coś łupnęło, pękło kilka gałęzi i do moich uszu dotarł zwielokrotniony odgłos...
Bieg.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz